Recenzja Sezonu 1

Monarch: Dziedzictwo potworów (2023)
Mairzee Almas
Andy Goddard
Anna Sawai
Kiersey Clemons

Wielka draka w Pustej Ziemi

Rzadko "Monarch: Dziedzictwo potworów" pozwala sobie na subtelności, zwykle sięga po kowalski młot – albo irytująco upewnia się, czy wszystko załapaliśmy, albo do znudzenia powtarza antycypowane
Wielka draka w Pustej Ziemi
Pierwsza zasada filmodynamiki brzmi, że korporacje dobre nie bywają nigdy, a organizacje rządowe – rzadko. Monarch, oficjalnie, acz potajemnie, działa pod auspicjami amerykańskiej władzy, gdzieś na chwiejnym styku tej ustawodawczej i tej nadawanej przez pagony przyszyte na ramieniu. Przypomina jednak raczej eksterytorialny, międzynarodowy twór, którego cele niezmiennie uświęcają środki. Chodzi przecież o dobro nas wszystkich. Niejasny status, mętne motywacje i potencjalnie niecne zamiary Monarch budowały cokolwiek intrygujący, kusząco złowrogi image szpiegowsko-naukowego konglomeratu, który od lat katalogował i badał ogromne stwory. Tyle że niezmiennie wymykały się przy tym odpowiedzi na kardynalne pytania: po co, jak i dlaczego.

Odpowiedzi zostaną udzielone, i to jak krowie na miedzy, nie bez wyważania otwartych już na oścież drzwi. Akcja omawianego serialu osadzona jest bowiem wygodnie między filmami kinowymi z tak zwanego MonsterVerse, co odciąża nowego odbiorcę z nadrabiania kilku godzin podrzędnego spektaklu, ale jednocześnie starym wygom każe odbyć powtórkę z rozrywki. Mamy bowiem rok 2015, ale Godzina G to, bynajmniej, nie przeszłość. San Francisco nadal wylizuje rany, centrum miasta to istny lej, a szczęśliwcy, którym udało się ujść cało z pożogi, mieszkają gdzie popadnie. Należy do nich Cate, cierpiąca na zespół stresu pourazowego nauczycielka, która wyrusza do Japonii (zgodnie ze spodziewaniami, Tokio jest modelowo przygotowane na ewentualną powtórkę dramatycznych wydarzeń zza oceanu) na poszukiwanie zaginionego ojca. Zamiast niego znajduje tu jednak drugą rodzinę Hiroshiego, o której istnieniu nie miała pojęcia. Razem z Kentaro, swoim nowo odkrytym bratem, oraz jego eks dziewczyną May kobieta natrafia na trop łączący mężczyznę z Monarch. A teraz przewijamy szybko do lat pięćdziesiątych.

Dziadkowie rodzeństwa, kryptozoologowie Keiko i Bill, korzystając z eskorty Lee, oficera armii amerykańskiej, ganiają na Filipinach za plotkami o plującym ogniem smoku, a to, co przyjdzie im odkryć, posłuży za fundamenty, na których stanie Monarch. Tym samym tytułowa organizacja staje się wspólnym mianownikiem wszystkich przedstawionych ludzkich historii, symbolem chorobliwej obsesji, gorzejących ambicji, destruktywnych intryg, ale także i pewnego rodzaju nadziei, że jednak ktoś czuwa nad całym tym bajzlem. Udało się bowiem oddać dwoistość charakteru samego Monarch, które, zrodzone z czystego serca i naukowej dociekliwości, może łatwo stać się politycznym narzędziem. Ale dzieje rządowej komórki, choć istotne, bo rozbudowują świat przedstawiony i tłumaczą jego niuanse, są tłem dla obyczajowego dramatu, na który składają się miłosny trójkąt Keiko, Billa i Lee oraz osobiste perturbacje Cate, Kentaro i May. O ile jednak retrospekcje zgrabnie przerzucają solidny pomost między było a jest, co pozwala zrozumieć wybory dokonywane przez niektóre postacie kilkadziesiąt lat później i rozbudowuje ich psychologiczne portrety, a do tego doprawia wszystko ewolucjami rodem z kina przygodowego, o tyle gonitwa po świecie uprawiana przez współczesnych przypomina objazdowy rejs, w którym chodzi tylko o wysłanie pocztówek z każdego odwiedzonego portu. Bodaj tylko Cate, uczestniczka wydarzeń przedstawionych przez Garetha Edwardsa, otrzymuje satysfakcjonującą przedakcję, reszta wydarzeń z XXI wieku to mnóstwo fabularnej i dialogowej waty, nie licząc, rzecz jasna, tych nielicznych, ale niezmiennie cieszących oko starć z potworami. Rzadko "Monarch: Dziedzictwo potworów" pozwala sobie na subtelności, zwykle sięga po kowalski młot – albo irytująco upewnia się, czy wszystko załapaliśmy, albo do znudzenia powtarza antycypowane oczywistości. Ale kiedy kamera pochyli się nad kimś na dłużej i na moment zaduma, przebija tu jakaś prawda o życiu, o godzeniu się z nieuniknionym i przygotowaniu się na nieprzewidywalne. Oczywiście w hollywoodzkim wydaniu.

Bezpośrednim łącznikiem między wydarzeniami przeszłymi i dla serialu teraźniejszymi jest osoba pułkownika Lee Shawa, granego w tandemie przez syna i ojca – Wyatta i Kurta Russellów. Decyzja ta, pomijając jej niebagatelny aspekt marketingowy, okazała się zbawienna dla samej dynamiki serialu. Russell senior nie stracił nic ze swojej niegdysiejszej gwiazdorskiej magii i każda scena z jego udziałem choć na chwilę wynosi "Monarch" do telewizyjnej wyższej ligi, ale i on nie zdołałby zbudować swojej postaci samodzielnie. I choć to wszystko całkiem niezłe newsy dla tych, którzy czekali, aż MonsterVerse nabierze kształtu innego niż papka, można też się rozczarować, że same potwory, łącznie z ich niekoronowanym królem, pojawiają się tu prawie wyłącznie na gościnne występy. To jednak nie serial o nich, lecz o tym, co po sobie zostawiły.
1 10
Moja ocena serialu:
7
Krytyk filmowy i tłumacz literatury. Publikuje regularnie tu i tam, w mediach polskich i zagranicznych, a nieregularnie wszędzie indziej. Czyta komiksy, lubi kino akcji i horrory, tłumaczy rzeczy... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones